wtorek, 22 września 2009

polyanna ciąg dalszy...

no i znów kwiatek "posadzony" przez naszą biurową Polyannę...
tym razem :
w naszym biurze jest dziewczyna, która na dniach wychodzi za mąż. Zbieraliśmy dla niej na prezent, nie ważne w tej chwili ile. Po dwóch tygodniach oczekiwania, aż nasza Polyanna da kasę, jedna z nas nie wytrzymała - i o dziwo nie byłam to ja - i zapytała jej kiedy da pieniądze na prezent.
Wyobraźcie sobie zdziwienie osoby pytającej - a potem wszystkich, którym ta odpowiedź została przekazana - otóż Polyanna stwierdziła, że ona się nie będzie składać na prezent (nie będzie partycypować w kosztach), bo nie została zaproszona na wesele, czy ślub. Śmiech na sali normalnie, bo granica, o której pisał Norwid, dawno została już przekroczona... I taką karuzelę mamy z nią na co dzień. Pani, mająca kilka tytułów mgr, studiowała za granicą... a zachować się nie umie dyplomatycznie... Taki pospolity burak, pijaczyna z osiedla w najlepszym razie powiedziałby, że nie da bo nie ma, albo, że nie chce dać, a nie wymyślałby, że koleżanka (za dużo powiedziane) z pracy go na ślub/wesele nie zaprosiła i dlatego nie da... wstyd i hańba, że w zespole mamy taką (jak to było w Gwiezdnych Jajach - niemiecki film, parodia) hamkę-prostaczkę!

Inny kwiatek:
Pewnego dnia, gdy rzeczonej Polyanny nie było już od kilku dni (szkolenie wyjazdowe), w dzień poprzedzający jej tzw powrót (w dzień "powrotu" miała jechać z kolei do innego naszego zakładu w innym mieście - co wiąże się z delegacją służbową a tym samym kosztami), szef zadecydował, że skoro on też się tam wybiera i załatwiamy samochód z kierowcą, to ona niech przyjedzie do biura i razem pojedziemy, jednym autem, żeby koszty były niższe. Więc zadzwoniłam do niej i przekazałam jej wiadomość. Potem jednak się okazało, że nie będzie samochodu z kierowcą, bo coś tam i szef prosił, żebym jej przekazała, że jednak ma sama jechać, swoim samochodem. No i zadzwoniłam (była godzina około 7 wieczorem), przekazałam jej wiadomość, po czym się Polyannie rozwiązał język, że psa już do domu przywiozła, że coś tam... koniec końców, w ten sposób przegadała ponad godzinę (na szczęście telewizor miałam włączony, a w pewnym momencie moja komórka podziękowała za współpracę i się rozładowała - O SZCZĘŚLIWY LOSIE!!! )

Wszędzie nos wsadzi, wszystkich się czepia...

jeden z dawniejszych kwiatków...
Jak jeszcze były "dobre" czasy w firmie, i kierowca wraz z samochodem służbowym przysługiwał każdemu dyrektorowi. Nasz kierowca, złoty człowiek, musiał popołudniami czekać, aż szef się zdecyduje pojechać do domu, czasem nawet do 21 albo później. Miał dostęp do mojego kompa, żeby się netem mógł pobawić, czekając na szefa. Tak więc, pewnego nieszczególnie pięknego wieczora, wspominana już kilkakrotnie wcześniej Polyanna weszłą do biura i pyta się go w te słowa: "Co? Gołe dupy się ogląda?Nieładnie tak w pracy, nieładnie!" i wyszła. Szczerze mówiąc nie wiem dlaczego jeszcze zyje. Ja bym zabiła.


I tym optymistycznym akcentewm... do następnej notki :)

Brak komentarzy: